Kuchnia Dalekiego Wschodu, która zdecydowanie kradnie serce, pieści kubki smakowe i łamie wszelkie (polsko)azjatyckie stereotypy.
Wczoraj, w ramach spóźnionego Dnia Dziecka (każdy powód jest dobry, by świętować!), zostałam zaproszona na kolację do restauracji InAzia w Warszawie. Mam kilka kulinarnych marzeń i odwiedziny tej restauracji były właśnie jednym z nich.
Pokrótce opowiem Ci o tej restauracji. Zauważyłam, że bardzo rzadko, czytając recenzję, wiemy, o czym tak naprawdę opowiada bloger czy krytyk kulinarny. Dla mnie historia i idea przyświecająca restauracji jest bardzo ważna. W końcu wszystko powstaje z pomysłu i to właśnie on odgrywa największą rolę w tworzeniu czegoś od podstaw.
Szefem Kuchni jest Marcin Sasin, który doświadczenie zdobywał w Tajlandii, Chinach, Korei i Singapurze. Pracował m.in. w Hotelach Mandarin Oriental w Bangkoku i Marriott w Szanghaju. Dzięki licznym podróżom do krajów Azjatyckich, opanował ich kulinarną sztukę do perfekcji. Warto wspomnieć również o tym, że w restauracji InAzia każdy z gości może zamienić z nim słowo, ponieważ służy pomocą w wyborze dań.
InAzia znajduje się w hotelu Sheraton w Warszawie. W menu znajdują się dania z Południowo-Wschodniej Azji (Tajlandia, Singapur, Wietnam, Indonezja). Co najważniejsze – specjalnością tej restauracji jest sztuka finiszu dania, która odbywa się przy stoliku. Dodatkowo wszystkie dania łączą w sobie tradycję połączoną z elementami kuchni nowoczesnej i wykonywane są z oryginalnych, azjatyckich składników.
Tym, co bardzo urzekło mnie w tej restauracji, był wystrój. Kompletnie rujnuje on stereotypową wizję restauracji Azjatyckiej. Oczywiście, na plus. Dekoracja wprowadza gości w dość intymną atmosferę, dzięki delikatnemu światłu i przyjemnej muzyce. Mnie to bardzo odpowiadało, bo dzięki temu czułam, że przyszłam celebrować jedzenie, a nie wejść, zjeść i wyjść, ale… lepiej przejdę już do dań, bo rozmarzyłam się na samo wspomnienie wczorajszego wieczora.
źródło: restaurantica.pl
Stety i niestety nie udało mi się zrobić rewelacyjnych zdjęć. Stety, bo światło nad stolikiem jest delikatne, co daje super klimat – niestety, bo zdecydowanie jestem fanką dobrych zdjęć dobrego jedzenia, a światło pokrzyżowało mi plany.
Kolację rozpoczęliśmy od tak zwanego „czekadełka”, które dostaliśmy w ramach kolacji. Był to chrupiący, japoński pierożek nadziewany grzybami. Już po pierwszym kęsie wiedziałam, że będzie to bardzo udany wieczór.
Warto również wspomnieć, że obsługa lokalu jest na bardzo wysokim poziomie. Elegancki i bardzo miły kelner od samego początku służył pomocą. Widać było, że ma ogromną wiedzę z zakresu serwowanych dań, co obecnie (niestety) jest rzadkością.
Jako przystawki zamówiliśmy kaczkę ze świeżą kolendrą w rolkach z papieru ryżowego oraz genialny, pikantny tatar z tuńczyka. Trzecią przystawką była grillowana ośmiornica. I teraz do czegoś Ci się przyznam. Po raz pierwszy w życiu, po spróbowaniu przystawki, miałam szklanki w oczach. Nie żartuję.
NIGDY W ŻYCIU NIE JADŁAM TAK DOBREJ OŚMIORNICY.
Oficjalnie skradła moje serce. Na Amen. Była idealnie doprawiona i przyrządzona. Dosłownie rozpływała się w ustach!
Jeśli chodzi o dania główne – zaszaleliśmy. Były to: chrupiąca kaczka z warzywami i sosem śliwkowym, delikatny turbot w sosie z warzywami oraz policzki wołowe w zielonym curry z bakłażanem. Ja, jak większość kobiet w dzisiejszych czasach, staram się dbać o linię i nie jeść mocno kalorycznych rzeczy, ale chrupiąca kaczka była zdecydowanie warta grzechu. Co ciekawe, mój towarzysz, zawsze twierdził, że bardzo nie lubi kaczki. Jakie było jego zdziwienie, gdy spróbował tej i się zachwycił!
Mnie do końca nie smakowały policzki wołowe, ale to już kwestia gustu. Choć muszę przyznać, że sos, w którym były podane, był bardzo dobry. Podział więc był prosty – ja jem sos z ryżem, a Marek policzki. Jaki był zadowolony, że cała porcja należy do niego!
Generalnie wszystkie dania główne były przepyszne i ledwo oddychaliśmy z przejedzenia, ale… My nie spróbowalibyśmy deseru?
Jako deser podano nam kokosową terrinę z białą czekoladą i kawiorem z mango, ciastko czekoladowe i coś na wzór galaretki. Wszystko podane było na najwyższym poziomie i był to jeden z najsmaczniejszych i najładniej podanych deserów, jakie próbowałam.
Podsumowując – InAzia zdecydowanie skradła moje serce. Składam pokłony zarówno Szefowi Kuchni, jak i jego kucharzom. Zdecydowanie znają się na tym, co robią i ewidentnie wkładają w to całe serce. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz tam wrócę.
InAzia
ul. Bolesława Prusa 2,
00-493 Warszawa